poniedziałek, 10 lutego 2014

dni do matury: 77 + 8
kilogramów: 62,4 (no co jest!?)
zrobionych zadań z matmy: 23

Dzisiejszy dzień przedstawiał się jak każdy inny, ale już w południe wiedziałam, że taki nie będzie. Łukasz wysłał mi SMS'a z pytaniem, czy nasze dzisiejsze spotkanie jest aktualne. Wydaje się to niemożliwe, ale zupełnie wyleciało mi to z głowy. Na szczęście nie miałam żadnych planów na wieczór, więc mogłam bez problemu odpowiedzieć, że tak. Bardzo cieszyłam się na to spotkanie, bo nie mieliśmy okazji się zobaczyć już od kilku dni. Umówiliśmy się, że jak skończę lekcje, to do niego zadzwonię i uzgodnimy dokładną godzinę oraz miejsce.
Ostatnią lekcją dzisiaj była religia. Pomimo tego, że nie jestem praktykującą katoliczką, to jednak lekcje religii lubię. Bardzo często poruszamy tematy, które są dość neutralne, przez co zdarza się, że nawet uczniowie innych wyznań są częstymi bywalcami na tych lekcjach. Dzisiaj rozmawialiśmy o sakramencie pokuty i o tym w jakich warunkach ksiądz może udzielić rozgrzeszenia bez wyznania grzechów przez osobą spowiadającą się.

Ksiądz: Wyobraźcie sobie sytuację, że lecimy samolotem i wiemy, że zaraz się rozbijemy. W takiej sytuacji ciężko byłoby podchodzić do każdego z osobna, wysłuchiwać jego grzechów, odmawiać regułki i udzielać rozgrzeszenia. Właśnie wtedy jestem upoważniony do udzielenia rozgrzeszenia "zbiorowego" każdemu, kto przyjął chrzest i wierzy w Chrystusa.

Po chwili przerwy, widząc nie do końca rozumne miny uczniów.

Ksiądz: No dobrze. To może inny przykład? Mężczyzna jechał autem i miał wypadek. Leży na jezdni, ma problem z oddychaniem. Widać, że zostało mu już niewiele życia. Wtedy, bez uprzedniego wyznania win, mogę udzielić mu rozgrzeszenia.

W tym momencie usłyszeliśmy głos z głębi sali.

Chłopak: A nie lepiej byłoby udzielić pierwszej pomocy?

Klasa ryknęła śmiechem, nawet księdzu niebezpiecznie drgała broda, ale dzielnie się trzymał. Tym jakże pozytywnym akcentem zakończyliśmy dzisiejsze lekcje.
Zaszłam do szatni. Zajęło mi trochę czasu zanim się ubrałam i pożegnałam ze wszystkimi znajomymi. Już wychodziłam ze szkoły, gdy usłyszałam jak ktoś mnie woła. Odwróciłam się. Niesamowite. To był Łukasz.

Łukasz: I jak tam lekcje się udały?

Ja: Co tutaj robisz?

Łukasz: Przyszedłem dać Ci książkę, o której ostatnio rozmawialiśmy, bo mówiłaś, że nie masz już niczego do czytania.

Uśmiechnęłam się. Ten gest uważałam za niezwykle miły, ale wiedziałam, że to nie był powód jego przybycia. Cieszyłam się.

Łukasz: Gdzie idziesz? Masz jakieś plany na teraz?

Ja: Wydaje mi się, że nigdy nie rozmawialiśmy o tej książce.

Łukasz: Tak mówisz? No to może się pomyliłem, ale spodoba Ci się - obiecuję.

...

Łukasz: Coś kiepsko Ci dzisiaj idzie odpowiadanie na moje pytania.

Ja: Przepraszam. Możesz powtórzyć, o co się pytałeś?

Łukasz: Gdzie mogę Cię odprowadzić?

Po chwili zastanowienia stwierdziłam, że możemy pójść w stronę przystanku, ale już wtedy oboje doskonale wiedzieliśmy, że nie mam zamiaru wsiadać do żadnego autobusu. Zamiast tego zatrzymaliśmy się w herbaciarni. Spędziliśmy tam dużo czasu, a gdy już ją zamknęli poszliśmy do parku, gdzie rozkoszowaliśmy się świeżym, zimnym, lutowym powietrzem.
Do domu wróciłam ostatnim autobusem. Nie miałam pojęcia jak moja mama zareagowała na moją długą nieobecność, ale nie miałam ochoty o tym teraz myśleć. Właśnie spędziłam najlepszy wieczór w swoim życiu, a mam nieodparte wrażenie, że to dopiero początek.