poniedziałek, 3 marca 2014

dni do matury: 56 + 8
kilogramów: 67,7
zrobionych zadań z matmy: 68

Poniedziałek - kiepski dzień na cokolwiek, a jednocześnie idealny na wszystko.
Aby umilić sobie ten pierwszy dzień tygodnia, lub jak kto woli "pierwszy dzień katorgi" postanowiłyśmy pójść z Anką do nowo otwartej indyjskiej knajpki.
Już na wstępie wiedziałyśmy, że nie będzie łatwo, bo jedzenie wyglądało i pachniało tak apetycznie, że nasze spragnione żołądki chciałyby wypróbować wszystkiego. Restauracja była niesamowicie klimatyczna. Na ścianach wisiały kolorowe makatki, wszędzie roiło się od świec i delikatnych kadzidełek, a klosze na lampach zmieniały kolory w pomieszczeniu na barwy zachodzącego słońca na safari. Aż nie chciało się opuszczać tego miejsca.
Kiedy zajrzałyśmy do menu, okazało się, że już samo wybranie jedzenia nie będzie łatwe, bo nazwy nie kojarzyły się dosłownie z niczym. No dobra, może czasem z czymś, ale na pewno nie z tym, czym powinny. W spisie potraw znalazło się między innymi: tamatar shorba, harabhara kabab (co wbrew pozorom okazało się nie być kebabem), tandoori, veg seekh, takkari... Ponieważ nie miałyśmy wegetariańskiego pojęcia, co kryło się pod tymi orientalnymi nazwami, po piętnastu minutach usilnej próby udawania mądrych poddałyśmy się i zawołałyśmy kelnera, aby nam coś polecił.
Zaczęłyśmy od pewnego rodzaju "potrawki serowej", którą jadło się z białym ryżem. Ponieważ chciałyśmy spróbować jak najwięcej rzeczy, zamówiłyśmy dwie różne potrawy z zamiarem wymieniania się. Były one większe niż myślałyśmy, ale ponieważ byłyśmy głodne, zjadłyśmy je do końca. Następnie zamówiłyśmy mleczny szejk "lassi" w różnych smakach zaczynając od truskawkowego i mang, a kończąc na czosnkowo-miodowym.
Popatrzyłyśmy do menu. Było tam jeszcze tak dużo rzeczy, które aż prosiły się o choćby skosztowanie.

Anka: O matko! Nie mam już siły, żeby zjeść cokolwiek.

Wyłożyła się na oparciu krzesła z miną błogą i jednocześnie wołającą o pomoc.

Anka: Chyba nie dam rady wstać. Myślisz, że ktoś do nas przyjdzie?

W tym samym momencie, jakby na jej słowa, obok zmaterializował się kelner.

Anka: To jedzenie było wspaniałe! Myślę, że najadłam się na cały miesiąc i nie dałabym rady już nic więcej wcisnąć.

Kelner uśmiechnął się i sięgnął ręką, aby wziąć menu. Anka powiodła wzrokiem za jego oddalającą się dłonią.

Anka: A co mają Państwo na deser?

Gdybym nie znała Anki pewnie zachowałabym się tak jak kelner, który szybko się odwrócił pod pretekstem odłożenia menu na stół obok i stłumił w rękawie napad śmiechu. Kiedy jednak się uspokoił, polecił nam tort czekoladowy. Zamówiłyśmy tylko jeden kawałek, który i tak wydawał się być zbyt duży na naszą dwójkę.